kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy
ARTYSTOM JUŻ DZIĘKUJEMY!

Sławomir Marzec

Trąbienie o końcu sztuki mamy już chyba za sobą. Warto jednak przyjrzeć się sytuacji od strony artysty, bo sytuacja przestaje dobrze wyglądać. Pomimo kolejnego „renesansu”, bo przecież mnóstwo galerii, wystaw, mnóstwo nowych twórców i nowych kolekcjonerów. Na horyzoncie wszakże pojawiają się ciemne chmury, którym wcześniej czy później trzeba będzie sprostać. Bowiem artyści okazują się… zbędni! (teraz pusta linijka, aby Czytający złapali oddech                                                                                     

                                                                               ).

Zacznijmy od kilku informacji. Mamy już świadomość, że pewne kompetencje kulturowe i pewne profesje przestają być potrzebne. Zamierają. W Europie nikt już nie potrzebuje woziwodów czy druciarzy, a garncarze i bednarze bywają tylko ozdobą jarmarków. Czy nie dotyczy to wszakże i artystów? Na początek zauważmy galopujący KRACH WIZUALNOŚCI! I nie dlatego, że dzisiejsze obrazy są marne. Lecz właśnie dlatego, że jest ich za dużo i fascynują na wiele przeróżnych sposobów! I wzajemnie się unieważniają. Przekroczyliśmy bowiem punkt nasycenia, gdy różnorodność pobudza i inspiruje, bo obecnie raczej już otępia i wpędza w marazm. Skazuje na przelotne, niezobowiązujące spojrzenia pasażera autobusu. Przytomność zachowują jedynie ci, którzy wiedzą dokąd chcą jechać i dokąd wiezie ich dany autobus. Co prawda niektórzy „ratują się” przy tej okazji neofundamentalizmem, co tworzy kolejne problemy. Lecz właściwie po co interesować się nowym artystą skoro wiadomo, że jutro przybędzie trzystu równie intrygujących? Po co wnikać w nowe re/interpretacje, skoro zakrzyczą je i rozmyją za chwile kolejne? Warto też zauważyć, że niedawny tzw. zwrot obrazowy w sumie bazował na smętnej konstatacji (co prawda W. J. Mitchell czy Gottfried Bohem inaczej go uzasadniali), że głupienie naszego gatunku postępuje coraz szybciej. Potwierdzają to twarde statystyki o spadku średniej inteligencji. A zatem sfera refleksji, myślenia czy pogłębionych intuicji przestaje nam towarzyszyć. Wobec natłoku atakujących nas bodźców nie ma już ani kiedy, ani komu myśleć, więc procesy kognitywne redukujemy do prostych reaktywności: ikonka – reakcja. Ikonka z uśmiechem – klient się uśmiecha. Ikonka wykrzywiona – pacjent się smuci. Bo przecież w czasach performatywnej „różnorodności” chodzi tylko o jedno: o narzucanie jednoznacznych reakcji. Wszyscy, którzy nami zarządzają: kapitał, mass media, polityka i eksperci pragną ograniczyć nas do czystej reaktywności. Jeśli nie ma kryteriów, nie ma zasad, to należy słuchać tych, co wiedzą: stada (tzw. opinia publiczna), ekspertów (można znaleźć do każdej opinii), ludzi sukcesu (celebrytów) oraz tych na wodzowskich etatach. Nasze ikonki to w gruncie rzeczy kolejna postać ikonoklazmu. Unieważniają one wizualność przez nadmiar, przez natychmiastowość, oczywistość, bezmyślność, ładność etc. W konsekwencji każdy obraz, także dzieło sztuki, przestaje mieć sens i znaczenie. Bo w czasach, gdy myślenie zastępowane jest przez prostą identyfikację etykietami i sloganami, obraz okazuje się co najwyżej kierunkowskazem lub gustowną tapetą.

Innym aspektem tych procesów jest nadmiar „piękna” produkowany przez reklamę. Żaden chałupniczo działający artysta nie jest w stanie konkurować na wizualne piękno (ładność) z kilkusetosobowymi zespołami skupiającymi różnych specjalistów. Nic dziwnego, że twórcy uciekają w brzydotę, brutalność i wulgarność, jako ostatnie schronienie „autentyczności” i synonim „zaangażowania”. Nie zawsze zdają sobie sprawę, że realizują tym samym rynkowe i massmedialne zamówienie na „atrakcyjną i kontrowersyjną anomalię”. Krótko mówiąc: otaczająca nas wizualność sama się napędza i reprodukuje, nie potrzebuje artystów, a co najwyżej dizajnerów.

Samobójczy nadmiar wizualności wspomagany jest tzw. zasadą przyjemności, dzięki której rzeczywistością staje się to, co łatwiejsze i sympatyczniejsze. A zatem: „obraz nie może stawiać żadnych wymagań!”. Ma być atrakcyjny dla wspomnianego spojrzenia z autobusu. Dodatkowo w świecie sztuki dominuje retoryka post/neomarksistowska oparta na aliansie socjologii i psychoanalizy. Sprowadza ona myślenie o podmiotowej jednostkowości do ogólnych społecznych procesów oraz równie ogólnikowych determinacji na poziomie typu osobowości. Jednostka w tej perspektywie jest jedynie mniej lub bardziej udanym egzemplum tych kategorii. Życie natomiast okazuje się tu walką o hegemonię różnych bezosobowych tożsamości. Jeśli więc zidentyfikujemy kogoś (czyli: oblepimy etykietą) jako przedstawiciela rasy białej, mężczyznę, Europejczyka, liberała, protestanta, heteroseksualnego kolejarza etc., to nie ma sensu zawracać sobie głowy pytaniem, co on myśli i czuje, czego pragnie, czego się obawia i do czego dąży. Bo on jest tylko reprezentantem, tylko nośnikiem owej tożsamości. I cała złożoność sztuki redukowana jest wówczas do pytania: czy jego tożsamość jest właściwie reprezentowana? A zaraz potem: czy on właściwie reprezentuje daną tożsamość? Czy nie wypacza naszego wyobrażenia o prawdziwym kolejarzu? Czy nie krzywdzi go namalowanie w konwencji bachusa, czy nie urąga jego godności sztafaż w postaci torów i parowozów? Tym z grubsza zajmuje się tzw. krytyka postkolonialna i feministyczna. Często spotykamy na tym gruncie koncept tzw. pola sztuki Pierre Bourdieu. No, ale… Strukturalnie rzecz ujmując powstał on jako dość prostoduszne przeniesienie teorii pola kwantowego na relacje społeczne. W fizyce teoria pola ma spore zalety, pozwala uniknąć dualizmu falowo-korpuskularnego oraz jakoś tam radzić sobie z nieustającą i przygodną fluktuacją subatomowej materii. W polu kwantowym wszystko jest w ruchu. Spontanicznie pojawia się i zanika lub tworzy tzw. wzbudzenie pola, czyli szerszą konfigurację, która miewa dalsze konsekwencje. Owo wzbudzenie może zacząć się z każdej strony i w każdy sposób. I faktycznie istnieją pewne analogie w polu sztuki: dziś nie tylko artyści, nie tylko kuratorzy, instytucje sztuki, ale właściwie każdy może zainicjować jakieś wydarzenie, które ktoś inny może uznać za sztukę. W tym momencie artysta staje się już zbędny. Co najwyżej okazuje się oficjalną marką, medialną twarzą zjawiska, a ostatecznie trybikiem wydarzenia. Dodajmy, że przecież dziś wszystko może być już sztuką. Choćby dlatego, że do tej pory sztuką nie było. Nie tylko robienie megawystaw z muzealnych czy etnograficznych artefaktów lub ich fragmentów, ale kompilowanie „ujęć problemowych” z dowolnych elementów rzeczywistości (o ile ktoś jeszcze wierzy w jej istnienie). Nie potrzeba więc dzieł sztuki, wystarczą wystawy sztuki. Bo liczy się tylko efekt wystawienniczy i wydarzenie (raczej w sensie eventu, a nie wydarzenia np. w sensie Judith Butler czy Alaina Badiou). Aranżacja, inscenizacja, partyjna kontekstualizacja prezentacji dzieła okazują się coraz częściej ważniejsze, niż ono samo. Miejsce twórczości zajmuje… catering.

W zasadzie pole kwantowe przemalowane na pole sztuki ma same zalety. Bo pozwala wyeliminować dąsy subiektywności i podmiotowości artystów. A ściślej: eliminować tych z nich, którzy nie pasują do „ważnych aktualnych problemów”. Wszakże kto, dlaczego, według jakich zasad i po co definiuje owe aktualności?... To już nie podlega dyskusjom. Pole sztuki ma jednak też pewne felery. Jednym z nich jest to, że sztuka nie istnieje na metapoziomie socjologicznych i psychologicznych uwarunkowań, lecz jest fenomenem wpisanym w jednostkowe podmiotowe doświadczenie. Pole sztuki ma też inny defekt. O ile można się zgodzić, że na poziomie subatomowym świat bąbelkuje nieprzewidywalnym powstawaniem i zanikaniem, to jednak uznanie człowieka za owego bąbelka pomija fakt, że każdy z nas ma samoświadomość istnienia oraz własną biografię. Redukcja do uwarunkowań społecznych i psychologicznych oraz wynikających z nich funkcjonalności zupełnie pomija i wręcz unieważnia fenomen samoświadomego, rozumiejącego i czującego życia. A zatem i… sztuki. Podobnie chybiona jest socjologiczna konstatacja, że jeśli coś funkcjonuje gdzieś tam jako sztuka, to jest sztuką dla wszystkich. Jednak w sztuce współczesnej, która może być wyłącznie propozycją (bo musi szanować wolność nie tylko artysty, ale i widza), o statusie dzieła sztuki każdorazowo rozstrzyga jednostkowe doświadczenie. Reasumując: pole sztuki do swojego funkcjonowania w ogóle nie potrzebuje artystów.   

A teraz z innej strony spójrzmy na upadek profesji artysty. Mówiąc najkrócej: ostatnie stulecie utożsamiało sztukę ze sferą wolnej kreatywności. Początkowy proces nieustannego redefiniowania sztuki i jej istoty przez awangardę zastąpił neoawangardowy radosny nawyk oddefiniowywania sztuki. Odrzucano zatem wszelką określoność sztuki, wszelkie wymagania (talent, warsztat, wyobraźnię etc.), dążąc do sfery owej wolnej kreatywności. I faktycznie, odnotowano w tym spory sukces, bo dziś artystom nie stawia się już żadnych wymagań. Każdy kto ogłosi się artystą, jest nim. A próby hierarchizowania propozycji artystycznych napotykają ryk oburzenia, że gwałci się wolność i krytyczność. Inna sprawa, że dawne hierarchizacje zastępowane są przez rankingi i systemy promocji. Oficjalnie wszakże artysta czyni co chce, odrzucając przy okazji wszelką odpowiedzialność. Nawet znaczenie i sens dzieła przerzucone zostały na widza. To on na własne ryzyko ma wprojektować w dane dzieło sens i znaczenie, a nie tylko je zinterpretować. Bo artysta tworzy zaledwie pretekst, tzw. pojemność symboliczną. Lecz sprawa nie wygląda tak niewinnie. Miejsce dawnych metanarracji zajęły dzisiejsze metanarracje: rynku (nowości byle jakiej, byle nowej), massmediów (atrakcyjnej anomalii), polityki (słusznego hejtu) i gry ekspertów w instytucji artworld. One ramują dzisiejszą sztukę. Wolność sztuki bywa właściwie – jak zresztą zazwyczaj bywało – tylko symulowana, tylko deklarowana i inscenizowana. Bo jeśli artysta nie podda się tym wymaganiom, to wypada poza obieg promocji, co jest dziś bardziej skuteczne niż dawna cenzura. A ponadto wchodzimy na kolejne piętro upadku (sic!): jako że redefiniowanie i oddefiniowywanie sztuki dopełniane jest obecnie jej rekodowaniem. Polega ono na tym, że fenomen sztuki (a raczej: widmo sztuki) jest strugany, obcinany na miarę kategorii, pojęć i potrzeb danej dziedziny lub interesu, które na nowo tworzą wyłącznie własny model sztuki i własny wzorzec artysty. W ten sposób socjolog ma własny model sztuki, psycholog własny i kolejarz także. Takim praktykom towarzyszy modny obecnie koncept tzw. art-research (zaangażowania) politycznego wykorzystującego wybrane aspekty sztuki. Podsumowując ten wątek: któż jeszcze potrzebuje artystów, którzy nic nie potrafią poza byciem „autentycznym”, albo jeszcze gorzej – „poza byciem sobą”? 

     Podkreślić należy ponadto fakt emancypacji widza. Epoka kuratorów już się kończy. Rolę wiodącą przejmują marchandzi. Dawne festiwale i biennale sztuki zastępowane są przez aukcje. A tu każdy wybiera co chce, bo rozrzut proponowanych produktów jest niebywały. Mainstreamowe hierarchizacje sztuki ze względu na jej historię, teorię, a nawet „ważne aktualności” przestają być rozstrzygające. Lecz jesteśmy w upadku artysty już krok dalej. Pojawiły się mianowicie całkiem licznie programy komputerowe wytwarzające tysiące wariantów obrazów na głosowe zamówienie. Można dowolnie wygenerować obraz określając jego kolorystykę, dynamikę, stopnień figuratywności etc. I zmieniać, zmieniać, zmieniać aż do skutku. Aż do znudzenia. A wydruki 3D na płótnie są już nieodróżnialne od „hand-made” nawet dla koneserów. Mało tego: toczą się sądowe procesy mające ustalić, kto właściwie jest autorem (a ściślej: finansowym beneficjentem) danego dzieła: czy twórca programu czy ten, kto go wykorzystał? Bo ceny takich obrazów („obrazów”?) przekroczyły już wg mojej wiedzy ponad 50 tys. dolarów. Tak więc po cóż kupować cudzą produkcję, skoro samemu można wyprodukować sobie dokładnie to, co nam się podoba?... I robić to co chwila na nowo? Bo przecież, jak już wspomniałem, sens i znaczenie obrazu dawno zostały przerzucone na widza. Nieoczekiwanie dla artystów tak właśnie kończy się mit sztuki jako sfery wolnej kreatywności – stają się niepotrzebni.

Lecz to nie koniec złych wieści. Ciekawscy nad miarę (piszę to z sarkazmem) naukowcy odkryli już geny stymulujące nasze odczucie piękna: MAO i COMT, które działają na skrajnych dawkach dopaminy; na najniższej i najwyższej. Jeśli nie urządzimy hucznych manifestacji powstrzymujących ich psoty (to też piszę z sarkazmem), to niebawem nikt nie będzie musiał nawet oglądać obrazów. Ponieważ zaserwuje sobie pigułę aktywizującą seanse wewnątrzmózgowe w dowolnie wybranej wersji. Domyślam się, że będzie można określać kolorystykę konsumowanych wizji, ich dynamikę, a może i temat. Sztuka w czystej formie! Więcej: sztuka bezwizualna! Czymże przy takich ekstatycznych seansach będą nasze najbardziej wyuzdane eksperymenty i najzacieklejsze prowokacje? W najlepszym wypadku muzealnym truchłem. I jak zapewniają nawiedzeni posthumaniści: wizualność wynikająca z naturalnej zmysłowości zdechnie jak zdechły nasze sny o akademizmie, awangardzie, sztuce problemowej czy krytycznej.

Na koniec jeszcze jedna znamienna wieść. Otóż jakiś czas temu, muzeum w Bostonie działając na fali krytyki postkolonialnej i feministycznej podjęło uchwałę o wyprzedawaniu z kolekcji prac białych mężczyzn, aby za uzyskane środki nabywać produkty kobiet i mniejszości wszelkiego rodzaju. Bo – jak należy się domyślać – heteroseksualni biali mężczyźni nie powinni w naszych czasach zajmować się sztuką, a przynajmniej nie powinni uczestniczyć w oficjalnym życiu artystycznym. Można zatem wyobrazić sobie sytuację, że niebawem kandydat na artystkę będzie musiał przed wejściem do artystycznej instytucji zaprezentować swoje genitalia, a dopiero potem swoje prace. Prawdopodobnie nadchodzi epoka, gdy dziwność codzienności przekroczy wszelką inność tworzoną w sztuce. I artyści doprawdy okażą się niepotrzebni. 

Samo straszenie Szanownych Czytających nie jest wszakże moim zamiarem. Raczej apel o podjęcie tego tematu, a nie trwonienie energii (i sztuki) na dalsze radykalizacje anachronicznych modernizacji, by wydusić z nich kolejną aktualność. Bo może ta zbędność artysty jest skutkiem tylko zabrnięcia w ślepy zaułek, z którego wypadałoby się próbować jakoś wykaraskać? A przynajmniej nie zakorzeniać się w nim?

powrót