kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Jerzy Olek, "T-l-a-l-o-c", rysunek, 2006. Fot. Archiwum J. Olka
Jerzy Olek, "T-l-a-l-o-c", rysunek, 2006. Fot. Archiwum J. Olka
Josef Albers, "Tlaloc", drzeworyt, 1944. Fot. Archiwum J. Olka
T-L-A-L-O-C

Jerzy Olek

Widzeniu należy ufać, ale w sposób ograniczony. Lepiej jest wątpić, także w sens… wątpienia. Czasem wystarczy brać rzeczy wyłącznie za takie, jakimi je postrzegamy, nic nie dodając intelektem ani nie nadbudowując wyobraźnią. Kiedy indziej należy widzieć świat z kilku perspektyw jednocześnie i… tak przedstawiać. To znów, przekraczając granice wizualnego poznania, obrazować przedstawiane w zmiennych wymiarach, załamujących się i zakrzywionych.
Szeregu tego rodzaju wrażeń doświadczali ci, którzy znaleźli się przed obrazami-obiektami „L’Oeil Moteur” w Musée d’Art Moderne et Contemporain w Strasburgu, ale także w zbudowanych w muzeum tunelach i labiryntach. W każdym z tych miejsc uczestniczyło się w innym optycznym spektaklu. Bazowały one na zjawiskach pozornego podobieństwa, odwrócenia perspektywy, dysonansie w strukturze równomiernej, interrelacjach światłocieniowych, izomorfizmie pulsującej konstelacji, zaskakujących zakłóceniach systemów, niespodziewanie zogniskowanych rozwinięciach, przerwanym wzrastaniu ciągu, zadziwiających artykulacjach topologicznych, czyniąc wiele wbrew, choćby tylko logice plastycznej. Wychodząc nieco oszołomiony ze strasburskiego muzeum myślałem o jednym. Mianowicie, iż rację mają mistrzowie buddyzmu, nauczając, że drzwi percepcji otworzyć może jedynie wyciszenie umysłu, że tylko w ten sposób osiąga się prawdziwe widzenie, widzenie czyste, wolne od oczekiwań, nie obciążone przyjętym a priori osądem. Ale zanim tak pomyślałem…
…był: Pol Bury, Carlos Cruz-Diez, Karl Gerstner, Gary Hill, Julio Le Parc, François Morellet, Bridget Riley, Nicolas Schöffer, Jesús-Rafael Soto, Victor Vasarely, Jean-Pierre Yvaral. Nie tyle oni, ile ich op-ikony: rozwibrowane widoki Nowego Jorku Bury’ego, mechaniczna chromointerferencja Cruz-Dieza, reliefy dźwięku koloru Gerstnera, elektroniczna lingwistyka Hilla, kawałkujące widok okulary i podwójne lustra Le Parca, aleatoryzmy i superpozycje kwadratu Morelleta, optyczne continuum Riley, emitujące światło instrumenty-maszyny Schöffera, dynamiczna spirala Soto, mozaikowe collages Vasarely’ego, akcelerator optyczny Yvarala. Ikony spełniające się w umyśle. Ikony na powrót kierowane myślą ku obrazom: niepokojącym, dwuznacznym, sterylnym i absolutnie abstrakcyjnym. Na „L’Oeil Moteur” pokazane również zostały dzieła wybitnych pionierów optycznych prowokacji i kinetycznych doświadczeń: Josefa Albersa, Maxa Billa, Alexandra Caldera, Marcela Duchampa, László Moholy-Nagy’a, Jeana Tinguely’ego. Wspaniałe zgrupowanie wizualnych szeregów i dźwiękowych ciągów, a w jego obrębie wielu odstępstw od reguły i zadziwiających następstw, a także perfekcyjnie logicznych serii oraz zaskakujących oko i ucho alogicznych sekwencji. Kolekcja ujawnień i objawień zupełnie niemożliwych, a jednak…
Temat ten podjąłem i ja. Poza rysunkami własnych niejednoznacznych konstrukcji zinterpretowałem na różne sposoby albersowski „Tlaloc” – drzeworyt z 1944 r. Wykreślony jedną linią kontur stał się dla mnie ramą, którą na kilka sposobów wypełniłem płaszczyznami, uwydatnionymi zmiennym zakreskowaniem. Wyjściową, nieokreśloną morfologicznie niemożliwość figury uczyniłem w ten sposób wielorako niemożliwą, ale niemożliwą już konkretnie – uwypuklając, zasłaniając, bądź przeplatając poszczególne pola, które zamarkowałem liniami równoległymi do wybranych odcinków pierwotnego konturu. Mimo, że poddany iluzyjnemu uprzedmiotawianiu „Tlaloc” nadal nie przekonywał umysłu, że z rysunku da się wygenerować jego przestrzennie spójną egzystencję, nawet wtedy, kiedy dzięki liniowaniu uzyskuje się sugestię lokalnie wiarygodnych płaszczyzn. Sekwencja ta weszła w skład mojej indywidualnej wystawy „Aluzje przestrzenne” w gdańskiej galerii Nowa Oficyna w minionym roku.
Swoje ingerencje zacząłem od niewielu kresek ///, które oznaczyły pojedyncze pole. „Tlaloc” w efekcie nieco się zmienił. Tak, jak gdyby w tytule podkreślone zostało „c”. Był więc już „Tlaloc”. Następne linie poszły w inną stronę. Były poziome – – – –. Razem z poprzednimi stworzyły nową możliwość. /// sąsiadowały z – – – –, tworząc odrębne oznaczenie. Pojawiło się zatem w nazwie dodatkowo uwypuklone „l”. Rezultat? „Tlaloc”. Tym samym sugestia położenia zarysowanych płaszczyzn uwyraźniła się, ale i zarazem wzajem wykluczała. Pozostało mocniej unaocznić dodatkowe pole. Zakreskowuję więc kolejny trójkąt: \\. Drugie „l” zmieniło kierunek. Stało się zatem coś, co należałoby nazwać „Tlaloc”. Ale możliwości nie kończą się. Mogę na przykład zastosować proste Łobaczewskiego: jedną, drugą, trzecią…, które, jak poprzednie, euklidesowe, nie przecinają się. aaaaaa. Odbiór albersowskiego rysunku bynajmniej nie upraszcza się. Już nie wiadomo, która płaszczyzna jest którą, która jaką poprzedza, gdzie się one schodzą a może rozchodzą, co jest wklęsłe, a co wypukłe. Oryginalny „Tlaloc” Albersa jest bez wątpienia wieloznaczny. Mój  „T l a l o c”, lokalnie oswajany i optycznie uzdatniany, miast uczytelniać się stopniowo, krok po kroku, rozmazuje się coraz bardziej. A gdyby tak „podkręcić” to, co dotąd powstało, gdyby zamarkować cząstkę jeszcze jednego możliwego pola, ot, dodać doń co nieco: ooo. I stało się. Co? „Tlaloc”. Gąszcz prostych i nieprostych linii zagęścił się. A gdyby tak je jeszcze skrzyżować? Gdyby do przypadkowo powstałych: TTTT, dorzucić kratowe +++++++. Lecz w ten sposób „Tlaloc” wizualnie spęczniał niepomiernie. Powstał „Tlaloc” – wyjątkowo gęsty. Albersowskie niewiadome nasiliły się. Spotęgowała się bowiem ilość wskazówek rysunkowych. Myśl błądzi teraz po obrzeżach, szukając ratunku w czytelnych jeszcze krawędziach. Lecz one wszędzie przecinają się. Nie wiadomo tylko, czy faktycznie (dając punkty wspólne), czy złudzeniowo (będąc w przestrzennej odległości od siebie). Jak zatem ów diagram istnieje? Co orzeka? Gdzie ma główne akcenty? Jaką strukturę? Którą składnię?  Co przed czym stoi, a co ukrywa się poza nawiasem? Czy jawi się tak: „[T]laloc”? Albo inaczej: „T/l/a/l/oc”? Niezbyt przejrzyście. Więc może jednokierunkowo: „T–l–a–l–o–c–”? Nie, nie tak. Chyba trzeba coś wziąć w nawias. Byłby wówczas „(T)laloc”. Choć czy nie lepiej wziąć to słowo w trzy? Wyjdzie „([T)/l]al/oc”. Jeszcze za mało częściowych eliminacji. By mieć szansę zrozumieć konstrukcję, wynawiasować trzeba więcej: „([T)/l]{a}l/{oc}”. Okazuje się jednak, że i nie tędy droga. Albowiem nawias w nawiasie potrafi to i owo wyrzucić zupełnie poza nawias. Wtedy już kompletnie nie można się zorientować, co jest w tym czy innym miejscu; co wyodrębnione jest z czego; co ważniejsze, czyli pierwszoplanowe; co przed co wychodzi i za czym się skrywa? Pozostaje rzecz zatomizować, podzielić na cząstki, zmysłowo i myślowo opanować. Będzie więc: ([T), /l], {a}, l/, {oc}. A gdyby jakiś porządek? ([//{{, )]}}, T, ll, a, oc. Jeszcze większy: ()[]//{{}}, a, c, ll, o, T. Lecz dalej nic. Właściwie coś; coś, co jest ciągle niejasne; coś, w obrębie czego zmienia się ilość niewiadomych. Nierówne równanie trwa, pulsując „iksami” i pytajnikami. Pozostaje próbować ukonkretniać dookolne pole, niezobowiązująco rozpościerające się wokół figury Albersa, a właściwie nie pole, lecz niemożliwą (niejasną, pustą, niemo przezroczystą, niezdefiniowaną) przestrzeń, której stopień niemożliwości określa niemożliwa figura, a ta w niej tkwi – niezbywalnie. Zatem kreskuję nadal, w końcu prętuję, wklejając fotograficzny obraz konstrukcji prętowej. Zagmatwanie trwa. Fascynacja i zniechęcenie. Nie. Właśnie „nie”. Nie dodawanie, lecz odejmowanie. Słowem, powrót do pierwowzoru. Do paru kresek. Albersowskich. I tak ciągle ich za dużo. Ale ile usunąć? Jedną? Dwie? … A może zostawić tylko jedną? Żadną.
Swą nieskuteczność łagodzę refleksją Maurice’a Merleau-Ponty’ego: Pole wizualne jest tym szczególnym środowiskiem, w którym sprzeczne pojęcia współistnieją, ponieważ przedmioty nie znajdują się wówczas w obszarze bytu, w którym można je porównać, ale każdy jest ujmowany w swoim prywatnym kontekście, jakby nie należały do tego samego świata. Tak, wszystko mi się zgadza, kiedy dostrzegam poszczególne fragmenty bez ich kontekstu, jako osobne, niezależne, całkowicie odrębne i wolne od przymusu bycia zrozumiałymi. I kolejna myśl z „Fenomenologii percepcji” (Warszawa, 2001), która ugruntowuje niepewne jeszcze przeświadczenie: Powinniśmy uznać, że nieokreśloność jest zjawiskiem pozytywnym.
Dawajmy uwodzić się oczom, uwolnionym z dyktatu umysłu.
Artluk 2/2007
 

powrót