kontakt o nas intro kronika makulatura archiwalia filmy

Christa Sommerem & Laurent Mignonneau, „The Value of Art (Unruhiger See)”, olej na płótnie, elektronika, 2010. Fot. P.Łubowski
Daniel Koniusz, „Transkodowanie”, instalacja, 5 fotografii, 2009. Fot. P.Łubowski
Don Ritter, „Vox Populi”, instalacja wideo, 2005. Fot. P.Łubowski
UWAGA MEDIATIONS!
Mediations Biennale 2010

Karolina Staszak

„Niespokojne morze” to średnich rozmiarów płótno autorstwa malarza R. Hansena,  przedstawiające wzburzone fale wód, a ponad nimi chmurne, równie niespokojne niebo.  Dwójka artystów – Christa Sommerer i Laurent Mignonneau – zakupiła płótno, aby uczynić z niego centralny element interaktywnej instalacji zatytułowanej „The Value of Art”. I tak widz stojący przed dziełem zostaje odnotowany przez umieszczone w obrazie sensory, mające za zadanie dokonać dokładnego pomiaru czasu, w jakim widz ów obraz kontempluje, natomiast w ramie u dołu zamontowano malutką drukarkę termiczną, która na bieżąco drukuje aktualizowaną cenę dzieła. Jeśli przyjąć, że mechanizm po prostu działa (co nie jest takie oczywiste w przypadku prac wystawianych w ramach Mediations), instalacja miałaby uczynić „cały proces powstawania wartości (dzieła) absolutnie przejrzystym”. I nawet jeśli z ekonomicznego punktu widzenia mechanizm nie jest dokładny czy też sensowny, sama instalacja daje do myślenia. Dla mnie na przykład, stanowi doskonały pretekst, aby spojrzeć na tegoroczne biennale chłodnym, kalkulującym okiem. W zamierzeniu twórców instalacji ten interaktywny obraz „podejmuje kwestie ekonomii uwagi i kreowania wartości w świecie sztuki”. W kontekście wielkiego i rozreklamowanego wydarzenia, jakim jest Mediations Biennale, poczułam pewien dyskomfort, bo oto jedno z dzieł zmusza do zadania sobie pytania podstawowego: Czy wartość dzieł jest wprost proporcjonalna do wartości mojego czasu przeznaczonego na zobaczenie czterech ekspozycji? Może pomyśli ktoś, że zbyt wysoko się cenię? Może…

Na główny program tegorocznego biennale składają się dwie wystawy: „Beyond Mediations” i „Erased Walls”. Pierwsza z nich zajęła przestrzenie CK Zamku oraz Muzeum Narodowego, druga – budynek kontenerowy ustawiony na parkingu przed Zamkiem oraz kompleks dawnego szpitala przy ulicy Orzeszkowej. Kuratorami wystawy Beyond Mediations byli: prof. Ryszard Kluszczyński – znawca sztuki mediów oraz Tsutomu Mizusawa, który pełnił  m.in. funkcję dyrektora Yokohama Triennale. Jak sugeruje tytuł, a dopowiada Tomasz Wendland w tekście zamieszczonym w katalogu wystawy, ta część Mediations miała: „poszukiwać tego, co wspólne, nadrzędne; tego, co ponad podziałami”. Potencjał spotkania różnych kultur i tradycji już na poziomie koncepcji został mocno osłabiony. Bo nawet jeśli pewne stapianie się horyzontów kulturowych jest po prostu faktem, to nie dowiemy się niczego o lokalnych tradycjach, o ich wzajemnym oddziaływaniu i funkcjonowaniu, skoro ich różnic nie będziemy po prostu podkreślać. Nawet jeśli artyści sięgają po podobne środki wyrazu, nawet jeśli artysta z Polski i artysta z Azji posługują się podobnymi formami wypowiedzi, jeśli mówią przy tym coś ważnego – prawdopodobnie z antropologicznego punkt widzenia ich przekaz wciąż będzie różnił się na poziomie dużo głębszym niż powierzchnia. Jakkolwiek objaśnienia kuratorskie zawarte w katalogu wystawy, przywołujące kategorie kultury hybrydycznej mogą brzmieć dobrze i nowocześnie, wystawa nie została poprowadzona tak, by spotkanie kultur stało się w tym przypadku dla odbiorcy czymś istotniejszym niż „pochwałą różnorodności” – i to nie kultur właśnie, a poszczególnych działań artystycznych.

Wątkiem, który zdecydowanie zdominował ekspozycje, okazał się być problem nieobecności nowych mediów w świecie sztuki. W katalogu czytamy: „Sztuka nowych mediów bowiem jest zwykle przedstawiana jedynie w ramach specjalistycznych przedsięwzięć ograniczających swój zakres do obszaru nowych mediów właśnie, organizowanych przez instytucje zajmujące się wyłącznie twórczością tego rodzaju, podczas gdy klasyczne formy artystyczne prezentowane są publiczności w licznych, tradycyjnych muzealno-galeryjnych instytucjach sztuki. Rozdział ten trwa niezmiennie, pomimo pogłębiającej się digitalizacji współczesnego świata, ogarniającej swym zasięgiem wszystkie jego domeny, w tym także i sztukę w jej klasycznych przejawach”.

Ze świadomością tego, o jak ważnych problemach współczesnego świata opowiadać mogłaby ta wystawa, trudno jest mi pogodzić się z faktem, że kurator wyraża potrzebę walki o… równouprawnienie wszystkich mediów(?). Czy naprawdę jest to bolączką współczesnego świata sztuki? Czy nie jest to raczej po prostu tak zwany „temat zastępczy”, wykreowany na potrzeby realizowania własnych kuratorskich zachcianek? Na pewno w nowych mediach tkwi wielki potencjał, a dotyczy on stopniowego przejmowania zadań, którymi zajmuje się nauka, czyli „jedyny obszar praktyk społecznych, który produkuje wiedzę”. Kluszczyński tak rozwija ten problem: „…sztuka podejmuje dziś nową rolę, odrzuca tradycyjny podział na obiektywną naukę i subiektywną sztukę, aspirując do środowiska badawczego, źródła znaczącej wiedzy. Bardzo liczne prace artystyczne, najczęściej z obszaru nowych mediów, podejmują dziś zadania sytuujące się pomiędzy tradycyjnie pojmowaną twórczością artystyczną a działalnością naukowo-poznawczą”.

Przeraża perspektywa życia w świecie, gdzie nauka miałaby stać się równie nieobiektywną dziedziną aktywności ludzkiej, tak jak jest nią sztuka. Współpraca artystów z naukowcami, czy też naukowe inspiracje dla artystycznych przedsięwzięć, są bardzo interesujące i mogą okazać się niezwykle płodne, ale już stwierdzone na głos aspiracje sztuki do rangi dziedziny wytwarzającej wiedzę, brzmią złowieszczo. Jeśli jednak „naukowość” dzieł sztuki miałaby wyglądać tak, jak w przypadku niektórych artefaktów zaprezentowanych w ramach Beyond Mediations, groza mija, dominować zaczyna smutek…

Tekst towarzyszący instalacji „Kosmiczny Ogród” Zbigniewa Oksiuta roztacza przed nami fantastyczną wizję świata: „Jądrem tej megakomórki jesteś ty. Jesteś częścią natury, nosisz w sobie genetyczny spadek miliardów lat, ale posiadając świadomość jesteś poza nią, stałeś się kreatorem, transformujesz naturę w kulturę. Żeby przetrwać będziesz musiał dokonać niemożliwego – zjednoczyć te siły”. Spędziłam przy tej pracy dużo czasu. Czytałam powyższe słowa i nie wierzyłam w to, co czytam. Jaka jest istota tego projektu, tego nowego świata (bo w tym momencie mniejsza o wygląd samej instalacji)? Czym się on różni od rzeczywistości, w której funkcjonujemy? Od kiedy to człowiek nie jest częścią natury, nie posiada świadomości, dzięki której jest poza nią, od kiedy nie jest kreatorem i od kiedy, żeby przetrwać, nie musi podejmować trudu jednoczenia sił natury i kultury? Tyle w tej pracy artystycznego(?), pseudonaukowego i organizatorskiego wysiłku, tyle trudnych słów (wypisanych na tablicach będących częścią instalacji), tyle mojej uwagi i wszystko to na nic, gdyż bardzo okrężną drogą wracamy jakby do punktu wyjścia.

Do podobnego wolontariatu myśli zmuszają także inne dzieła, jak chociażby chronicznie nie-do-końca-działająca instalacja „The Relative Velocity Inscription Device” Paula Vanouse’a (eksperyment naukowy z wykorzystaniem DNA) czy praca Caluma Strilinga „Echo Folio”, czyli „nieustannie zmienne przeżycie kinematograficzne” – trzy okablowane platformy z umieszczonymi na nich rekwizytami osaczone przez 20 kamer, z których na ścianę obok pada wielkoformatowy, kiepskiej jakości obraz. W przypadku tej pracy nawet sformułowanie „przerost formy nad treścią” nie oddaje mojego rozczarowania. Po serii takich prac czterokanałowa instalacja wideo „If only I could” Marca Tobiasa Winterhagena, przedstawiająca różne ujęcia kamery nakręcone podczas podróży pociągiem, jest już tylko irytująca. Bo nie stanowi wielkiego odkrycia fakt, że kiedy jadę pociągiem świat za oknem się zmienia. Naprawdę nie.

Oczywiście The Value of Art nie było jedynym dziełem wartym uwagi. Niestety jednak takie prace, jak chociażby „The World Starts Every Minute” Marie-Jo Lafontaine, praca grupy Ultra-red czy obrazy Kamila Kuskowskiego z cyklu „Antysemityzm wyparty” (która nie wiedzieć czemu nie znalazła się w ramach wystawy „Erased Walls”) w towarzystwie wielu bardziej „efektownych” realizacji po prostu giną. I za to odpowiedzialni są kuratorzy, pomiędzy którymi odbył się pewien dialog – ale czego on dotyczył, tego nie sposób stwierdzić. Czy jednak wypada mieć o cokolwiek pretensje, skoro jeden z kuratorów tak pisze o wystawie w oficjalnym tekście: „Jej ogromna wielorakość, wielość kryjących się w niej problemów, tematów i dyskursów oraz rozległe spektrum wyrażających je form mogą sprawiać wrażenie chaosu. Ale tak właśnie powinno być!”?

Koncepcja drugiej część biennale, zatytułowanej „Erased Walls”, jest dużo bardziej klarowna. Wystawa traktuje o niewidocznych podziałach, które stały się dokuczliwe kiedy zatarciu uległy mury łatwe w rozpoznaniu i zlokalizowaniu. Jednak przy interesującym pomyśle 10 kuratorów przygotowujących projekt znów nie wykazała się współpracą i tak naprawdę trudno powiedzieć jaka był ich rola. Choć dobór niektórych dzieł, jak to bywa, jest dyskusyjny kilka z nich naprawdę nieźle współgrało z ideą i w inteligentny sposób otwierało pole do ważnych dyskusji. Spośród najciekawszych wymienię np.: „Collateral damage” Ronalda Dagonniera, „Perversion of Signs” Costantina Ciervo czy „Painting China Now” duetu Brody&Paetau.

Najbardziej nietrafionym pomysłem w przypadku imprez prezentujących sztukę współczesną jest pokazywanie filmów – nazwijmy rzeczy po imieniu – dokumentalnych. Zaistnienie w ramach Mediations takiego filmu jak chociażby „Invisible Pearls” Jaana Toomika, który po prostu pokazuje więzienny zwyczaj okaleczania penisa jest dla mnie dużą zagadką. Dla kontrastu filmowa realizacja Ingi Fonar Cocos pt. „Name” jest dobrym przykładem na to, jak za pomocą drobnych zmian formalnych – opierając stronę wizualną na serii rytmicznie zmieniających się fotosów ukazujących zbliżenia rąk i twarzy bohaterów, a ich wypowiedzi zastępując melancholijną mieszanką tekstu i dźwięku – artystka przekształca formułę dokumentu w poruszającą opowieść o ludzkich losach. Niestety, częściej mamy do czynienia z tzw. „gadającymi głowami”, których uważne wysłuchanie trudne jest nawet w dużo wygodniejszych warunkach sali kinowej podczas festiwali filmowych. Moje dotychczasowe intuicje znajdują potwierdzenie w tegorocznym Mediations Biennale, a dotyczą one podejrzenia, iż ludzie zajmujący się sztuką sami dla siebie budują swego rodzaju Matrix. Organizują sobie świat, w którym umawiają się: to jest dobre dzieło sztuki, to jest ważne przedsięwzięcie i ubierają tę swoją alternatywną rzeczywistość w piękne i mądre słowa. Ale jaki jest cel takich działań? Czy celem nadrzędnym organizatorów biennale było leczenie kompleksów prowincji poprzez „zaznaczenie na mapie sztuki współczesnej punktu o nazwie Mediation Biennale Poznań”, by w przyspieszonym tempie wykreować znak firmowy dla miasta? Bo może jednak nieprawdą jest, jak chciałby artystka, że „Poznań to nie firma!”.A na pytanie, czy wartość prezentowanych dzieł odpowiada wartości mojego czasu poświęconego na przyjrzenie się tegorocznej edycji, pozwolę sobie grzecznie nie odpowiadać. 

powrót